czwartek, 15 sierpnia 2013

Doktorzy od smyczka



Lutnik to rzadki zawód. W Warszawie wykonuje go zaledwie 6osób. Jedna z najstarszych warszawskich pracowni lutniczych działa w Wawrze, przy Zwoleńskiej 112. Prowadzą ją Krzysztof Pawikowski i jego córka, Agnieszka Giera

Skrzypce to dzieło sztuki samo w sobie, a jednocześnie medium dla innej sztuki. Nie istnieje żaden cudowny przepis na skrzypce idealne,  a ostateczne brzmienie każdego instrumentu jest po trosze zagadką dla wykonującego go artysty. Choć mody przychodzą i odchodzą, a nowe technologie rozwijają się jak dzikie, skrzypce od setek lat robi się tak samo. Z nimi to trochę jak z ludźmi. Wszystkie są do siebie podobne, a jednocześnie każdy instrument jest inny.

Sztuka krok po kroku
Zrobienie skrzypiec nie jest proste. Drewno do produkcji instrumentu musi długo leżakować. W pracowni Agnieszki Giery i jej taty, Krzysztofa Pawikowskiego, który jest uczniem sławnego zakopiańskiego lutnika, Franciszka Marduły, można spotkać drewno liczące ponad 100 lat, a nie ma młodszego niż trzydziestoletnie. Płytę wierzchnią robi się ze świerku, a boczki, szyjkę i płytę spodnią instrumentu zwykle z jaworu. W środku zawsze można znaleźć duszę – niewielki kołeczek, który łączy górną i dolną część korpusu rezonansowego, przenosząc drgania z jednej płyty na drugą. Złożenie poszczególnych części skrzypiec zajmuje kilka tygodni. Kolejny etap pracy to lakierowanie. Lutnik nakłada na drewno od kilkunastu do kilkudziesięciu warstw lakieru, a jego receptura jest często „tajemnicą zawodową” pracowni i stanowi efekt wieloletnich doświadczeń artysty. Ten ostatni etap robienia instrumentu jest, wbrew pozorom, bardzo istotny. Według niektórych teorii legendarne skrzypce Antonio Stradivariego zawdzięczały swoje unikalne brzmienie... składnikom używanego przez lutnika lakieru.
Agnieszka Giera i jej tata, Krzysztof Pawikowski w pracowni

Odrobina wolności
Czy wszystkie skrzypce muszą zawsze wyglądać jak skrzypce? Nie do końca. Kształt zewnętrzny instrumentu nie jest, w stu procentach, narzucony z góry.
– Przy zachowanej ergonomii i określonych szerokościach, zewnętrzna forma skrzypiec może podlegać pewnym modyfikacjom. Na bazie klasycznych instrumentów lutnik ma pole do popisu, może wprowadzać w życie swoje koncepcje, nowe, twórcze pomysły – mówi Agnieszka Giera. Mimo to „odjazdowych” skrzypiec raczej się nie robi, niezbyt często spotyka się również instrumenty w „nieskrzypcowych” kolorach, co jest raczej kwestią przywiązania muzyków do tradycji niż ograniczeń technicznych. – Mój tata zrobił kiedyś skrzypce zdobione motywami smerfów, zamiast ślimaka mają one głowę Papy Smerfa – wspomina lutniczka. Bez względu na to, jaki kształt ma instrument, warunkiem sine qua non współpracy pomiędzy muzykiem a skrzypcami jest... porozumienie dusz, czyli tzw. chemia.

Skrzypce jak przyjaciel
Zdarzają się pięknie wykonane instrumenty, z którymi  grający nie może nawiązać nici porozumienia i są także instrumenty, które mają pewne delikatne, można powiedzieć urocze ułomności, a które pod względem brzmieniowym są idealne dla grającej na nich osoby – mówi Krzysztof Pawikowski. Najważniejsze, zdaniem lutnika, jest właściwe podejście do instrumentu - Skrzypiec nie wolno traktować jako przedmiotu – mówi. – Osoba, która wymaga od instrumentu wyłącznie tego, by dobrze służył, nigdy nie osiągnie takich efektów jak ktoś, kto włoży wysiłek w poznanie swoich skrzypiec, odkrycie  ich indywidualnego charakteru, ich mocnych i słabych punktów – mówi Pawikowski.
Obecnie pracownia przy Zwoleńskiej dość rzadko zajmuje się budową nowych instrumentów, częściej trafiają tu skrzypce (ale także wiolonczele, altówki, kontrabasy czy smyczki), które trzeba naprawić czy wręcz reanimować. Klientami pracowni są muzycy warszawskiej Filharmonii, Teatru Wielkiego Opery Narodowej, studenci i profesorowie Akademii Muzycznej oraz uczniowie i nauczyciele wielu warszawskich szkół muzycznych. Niektórzy muzycy przyjeżdżają z innych miast, a czasem wręcz z zagranicy. Z lutnikiem jest jak z lekarzem – komentuje Krzysztof Pawikowski. – Jeśli człowiek trafi na dobrego fachowca, z którym można się także porozumieć, będzie z nim współpracował.  

Wymarzony zawód
Choć przyjęło się, że lutnictwo to raczej męska profesja, Agnieszka Giera nie wyobraża sobie żadnego innego zawodu. – W zasadzie odkąd miałam świadomość, że w przyszłości mogę „kimś zostać”, chciałam zostać właśnie lutnikiem – mówi. – Fascynowało mnie zawsze to, co robi tata. Pracownia była dla mnie takim tajemniczym, magicznym miejscem pełnym skarbów w postaci wszystkich tych narzędzi, pędzelków, lakierów. Zawsze miałam zdolności manualne, uwielbiałam lepienie z plasteliny i wszelkie prace wymagające precyzji, więc wybór takiej, a nie innej drogi zawodowej był dla mnie zupełnie naturalny. Czymś naturalnym był również powrót po studiach muzycznych w Poznaniu do domu, czyli do Wawra – mówi artystka. – W pracy takiej jak nasza niezbędny jest święty spokój i odrobina przestrzeni. Wawer, mimo że staje się coraz bardziej „miejską” dzielnicą, zapewnia nam coś w rodzaju twórczego komfortu. To dziś towar na wagę złota.

/tekst ukazał się w tygodniku Linia Otwocka w sierpniu 2013/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz