Lutnik to rzadki zawód. W Warszawie wykonuje go zaledwie 6osób.
Jedna z najstarszych warszawskich pracowni lutniczych działa w Wawrze, przy
Zwoleńskiej 112. Prowadzą ją Krzysztof Pawikowski i jego córka, Agnieszka Giera
Skrzypce to dzieło sztuki samo w
sobie, a jednocześnie medium dla innej sztuki. Nie istnieje żaden cudowny
przepis na skrzypce idealne, a
ostateczne brzmienie każdego instrumentu jest po trosze zagadką dla
wykonującego go artysty. Choć mody przychodzą i odchodzą, a nowe technologie rozwijają
się jak dzikie, skrzypce od setek lat robi się tak samo. Z nimi to trochę jak z
ludźmi. Wszystkie są do siebie podobne, a jednocześnie każdy instrument jest
inny.
Sztuka krok po kroku
Zrobienie skrzypiec nie jest
proste. Drewno do produkcji instrumentu musi długo leżakować. W pracowni
Agnieszki Giery i jej taty, Krzysztofa Pawikowskiego, który jest uczniem
sławnego zakopiańskiego lutnika, Franciszka Marduły, można spotkać drewno
liczące ponad 100 lat, a nie ma młodszego niż trzydziestoletnie. Płytę
wierzchnią robi się ze świerku, a boczki, szyjkę i płytę spodnią instrumentu
zwykle z jaworu. W środku zawsze można znaleźć duszę – niewielki kołeczek,
który łączy górną i dolną część korpusu rezonansowego, przenosząc drgania z
jednej płyty na drugą. Złożenie poszczególnych części skrzypiec zajmuje kilka
tygodni. Kolejny etap pracy to lakierowanie. Lutnik nakłada na drewno od
kilkunastu do kilkudziesięciu warstw lakieru, a jego receptura jest często „tajemnicą
zawodową” pracowni i stanowi efekt wieloletnich doświadczeń artysty. Ten
ostatni etap robienia instrumentu jest, wbrew pozorom, bardzo istotny. Według
niektórych teorii legendarne skrzypce Antonio Stradivariego zawdzięczały swoje
unikalne brzmienie... składnikom używanego przez lutnika lakieru.
 |
Agnieszka Giera i jej tata, Krzysztof Pawikowski w pracowni |
Odrobina wolności
Czy wszystkie skrzypce muszą
zawsze wyglądać jak skrzypce? Nie do końca. Kształt zewnętrzny instrumentu nie
jest, w stu procentach, narzucony z góry.
– Przy zachowanej ergonomii i
określonych szerokościach, zewnętrzna forma skrzypiec może podlegać pewnym
modyfikacjom. Na bazie klasycznych instrumentów lutnik ma pole do popisu, może
wprowadzać w życie swoje koncepcje, nowe, twórcze pomysły – mówi Agnieszka
Giera. Mimo to „odjazdowych” skrzypiec raczej się nie robi, niezbyt często
spotyka się również instrumenty w „nieskrzypcowych” kolorach, co jest raczej
kwestią przywiązania muzyków do tradycji niż ograniczeń technicznych. – Mój
tata zrobił kiedyś skrzypce zdobione motywami smerfów, zamiast ślimaka mają one
głowę Papy Smerfa – wspomina lutniczka. Bez względu na to, jaki kształt ma
instrument, warunkiem sine qua non współpracy pomiędzy muzykiem a skrzypcami
jest... porozumienie dusz, czyli tzw. chemia.
Skrzypce jak przyjaciel
Zdarzają się pięknie wykonane
instrumenty, z którymi grający nie może
nawiązać nici porozumienia i są także instrumenty, które mają pewne delikatne,
można powiedzieć urocze ułomności, a które pod względem brzmieniowym są idealne
dla grającej na nich osoby – mówi Krzysztof Pawikowski. Najważniejsze, zdaniem lutnika,
jest właściwe podejście do instrumentu - Skrzypiec nie wolno traktować jako
przedmiotu – mówi. – Osoba, która wymaga od instrumentu wyłącznie tego, by
dobrze służył, nigdy nie osiągnie takich efektów jak ktoś, kto włoży wysiłek w
poznanie swoich skrzypiec, odkrycie ich
indywidualnego charakteru, ich mocnych i słabych punktów – mówi Pawikowski.
Obecnie pracownia przy
Zwoleńskiej dość rzadko zajmuje się budową nowych instrumentów, częściej
trafiają tu skrzypce (ale także wiolonczele, altówki, kontrabasy czy smyczki),
które trzeba naprawić czy wręcz reanimować. Klientami pracowni są muzycy
warszawskiej Filharmonii, Teatru
Wielkiego – Opery Narodowej,
studenci i profesorowie Akademii Muzycznej oraz uczniowie i nauczyciele wielu
warszawskich szkół muzycznych. Niektórzy muzycy przyjeżdżają z innych miast, a
czasem wręcz z zagranicy. Z lutnikiem jest jak z lekarzem – komentuje Krzysztof
Pawikowski. – Jeśli człowiek trafi na dobrego fachowca, z którym można się
także porozumieć, będzie z nim współpracował.
Wymarzony zawód
Choć przyjęło się, że lutnictwo
to raczej męska profesja, Agnieszka Giera nie wyobraża sobie żadnego innego
zawodu. – W zasadzie odkąd miałam świadomość, że w przyszłości mogę „kimś
zostać”, chciałam zostać właśnie lutnikiem – mówi. – Fascynowało mnie zawsze
to, co robi tata. Pracownia była dla mnie takim tajemniczym, magicznym miejscem
pełnym skarbów w postaci wszystkich tych narzędzi, pędzelków, lakierów. Zawsze
miałam zdolności manualne, uwielbiałam lepienie z plasteliny i wszelkie prace
wymagające precyzji, więc wybór takiej, a nie innej drogi zawodowej był dla
mnie zupełnie naturalny. Czymś naturalnym był również powrót po studiach muzycznych
w Poznaniu do domu, czyli do Wawra – mówi artystka. – W pracy takiej jak nasza
niezbędny jest święty spokój i odrobina przestrzeni. Wawer, mimo że staje się
coraz bardziej „miejską” dzielnicą, zapewnia nam coś w rodzaju twórczego
komfortu. To dziś towar na wagę złota.
/tekst ukazał się w tygodniku Linia Otwocka w sierpniu 2013/